Badania Terenowe

Nim duch miejsca ucieknie

Olga Drenda

Nie wierzę, żeby istniały miejsca całkowicie pozbawione swojego genius loci – ducha miejsca. Słownik Antropologii i Socjologii Kultury mówi: „Pod pojęciem ducha miejsca (genius loci) rozumie się wyraz tożsamości miejsca, które staje się przez to miejscem znaczącym”. Zdarza się jednak, że choć obecny, pozostaje on ukryty, i trzeba nieco wysiłku, aby przywołać go z powrotem na powierzchnię.

We współczesnych badaniach interdyscyplinarnych, korzystających ze źródeł pisanych, mówionych i obrazów, używa się czasem metafory pamięci lub biografii miejsca, która może okazać się dla nas pomocna. Dotyczy ona wszelkich zapisów, relacji, materialnych pamiątek związanych z danym miejscem i wspomnień osób, które tam mieszkały czy bywały. Na taką biografię składają się interakcje z nim, wszystko, co czyni dane miejsce żywym.

Łatwo jest opowiadać historie o ulubionych punktach spotkań, zabytkach, lokalnych atrakcjach, miejscach, w których wydarzyło się coś istotnego, które mają swoje znaki rozpoznawcze. Wówczas jedna opowieść goni drugą, lokalizacja pobudza wyobraźnię, staje się znana z imienia. Co jednak zrobić z takimi biografiami miejsc, które zastygły, zmieniły kurs, zatrzymały się na etapie potencjalności, szkicu – albo służą praktycznym celom? Ile pamięci można wydobyć z miejsca, które na pierwszy rzut oka z niczym się nie kojarzy, z ulicy, którą po prostu przechodzimy do szkoły czy przejeżdżamy autobusem, traktując ją czysto użytkowo?

Gdy rozluźniają się więzi między miejscem a jego bywalcami, gdy znikają skojarzenia, prywatne mapy, nieoficjalne nazewnictwa, skróty – przemienia się ono w przestrzeń pozbawioną wymiaru uczuciowego. Marc Augé nazwał tę kategorię nie-miejscem: takim, w którym przebywa się z konieczności, przez które się przechodzi anonimowo i które pozostają anonimowe dla swoich zazwyczaj licznych użytkowników.

Przechodząc wiele razy ulicą Bohaterów Westerplatte w Zielonej Górze, zastanawiałam się nad tym, jak miejsce może stać się nie-miejscem przez przypadek albo chybiony zamiar. To los głównych arterii handlowo-spacerowych w wielu polskich miastach. Szczególnie w tych miejscowościach, gdzie inwestycyjny rozmach lat siedemdziesiątych zachęcał do poszerzania ulic i budowy kompleksów handlowo-usługowych, wówczas jeszcze pod państwową egidą. Katowice, Częstochowa, Sosnowiec – to tylko kilka przykładów miast, w których znajdziemy odpowiedniki ulicy Bohaterów Westerplatte: dzisiaj wielkopowierzchniowe obiekty, domy towarowe zostały zepchnięte na dalszy plan przez współczesny model galerii handlowej ze wszystkim pod jednym dachem, życie towarzyskie, kawiarniane, kulturalne przenosi się zaś w bardziej kameralne i przyjazne pieszym zakątki. W efekcie niegdyś reprezentacyjne arterie cichną i stają się przestrzenią tranzytową. Można coś tu pospiesznie załatwi, zaparkować samochód, wsiąść do autobusu, ale wszystko, co wymaga większej uwagi, rozejrzenia się, spędzenia dłuższej chwili przeniosło się w inne obszary.

W przypadku ulicy Bohaterów Westerplatte jej reprezentacyjny etap życia nie trwał długo. W pierwszych latach polskiej Zielonej Góry tu właściwie kończyły się tereny miejskie, a zaczynała zieleń domków i ogrodów. Ulica Topolowa – bo tak nazywała się kiedyś – była uliczką małą i kameralną (tę tradycję utrzymano, gdyż mała Topolowa znajduje się dziś tylko odrobinę dalej). Przedwojenna Kapellenweg była cichą uliczką niskiej zabudowy, którą od dworca oddzielał pas zieleni, stopniowo zabudowywany modnymi willami, jak ta Hermanna Muthesiusa przy dzisiejszej ulicy Ułańskiej; nieznaczne pozostałości tego stanu rzeczy można obserwować do dzisiaj. W latach dwudziestych XX wieku uliczkę połączono z większą Kapellenstrasse (obecnie Wojska Polskiego).

Gdy miasto znalazło się w granicach Polski, podjęto decyzję o odciążeniu ulicy Niepodległości, wówczas nazwanej oczywiście jeszcze na cześć Stalina, i przeniesieniu ruchu nieco dalej. Na brukowanej dotąd ulicy Bohaterów Westerplatte położono asfalt i wytyczono miejsce pod budowę Komitetu Wojewódzkiego PZPR. To tędy miały iść pochody pierwszomajowe, a także część korowodów winobraniowych.

Mieszkańcy, którzy spędzili nieopodal dzieciństwo w pierwszych latach polskiej Zielonej Góry, pamiętają jeszcze nieduże domki i sady z drzewami owocowymi, stopniowo zastępowane nową zabudową: niewysokie bloki typowe dla lat pięćdziesiątych, komponujące się płynnie z przedwojennym kompleksem – czujne oko zauważy różnicę w typach klatki schodowej. Te odcinki nowej ulicy przypominały co bardziej kameralne, spacerowe okolice podkrakowskiej Nowej Huty czy dzielnicy Warszawy, Muranowa. Archiwalne fotografie ukazują dyskretne neony: „Fryzjer”, „Chemia”. Dopiero lata siedemdziesiąte przyniosły rozmach inwestycyjny typowy dla swojej epoki, z apetytami na „drugą Polskę”. To wówczas, jak określiła jedna z moich rozmówczyń, zaczęto budować „centrum w stylu warszawskim”, z biurowcami i dużymi domami handlowymi, które swego czasu robiły wrażenie asortymentem i nowoczesnością. Jak w wielu podobnych przypadkach czas nie okazał się dla nich łaskawy – architektura tamtej dekady ma wyjątkowego pecha. Materiały szybko się starzały, a budynki traciły na prestiżu. Choć lokalizacja pozostała ta sama, obiekt często trudno rozpozna, jak stało się w przypadku galerii handlowej Topaz (dawniej restauracji z dancingiem), dzisiaj z całkowicie nową elewacją.

Wśród moich rozmówców i rozmówczyń, reprezentujących niemal wszystkie pokolenia powojennej historii, wiele osób wspominało z sympatią i sentymentem przestrzenie umowne, spontaniczne, elementy tego, co niegdyś zespół badawczy pod kierownictwem Marka Krajewskiego nazwał „niewidzialnym miastem”. Czasami zbywa się takie lokalizacje stwierdzeniem „tam nie było nic”, ale osobiste relacje wydobywają z nich jednak „coś”: trawnik, skarpę, krzaki, wydeptaną ścieżkę. To przestrzenie czy przedmioty, które zwykle nie zostały odgórnie zaprojektowane czy zainstalowane w jakimś celu, ale mieszkańcy wybrali je sobie do spędzania czasu razem. Spacery, pogawędki, randki, sąsiedzkie ciasto czy piwo z rówieśnikami to stałe motywy pojawiające się w relacjach. Ale by zaistniały, potrzebny jest skwerek, podwórko z rozłożystym drzewem, ale też miejsca, jak sklep czy kiosk, w których można z kimś porozmawiać, zobaczyć znajomą twarz. Desery wywołują odruchowy sentyment, więc wiele osób wspominało z sympatią wypady na krem sułtański do kawiarni Mocca czy posiedzenia z kawą i gazetą w Empiku. To niemal pocztówkowe sceny ze złotych polskich lat sześćdziesiątych. Ale wcześniejsze wspomnienia ujawniają też życie centrum miasta, w którym niemal wszystko znajduje się w zasięgu spaceru. Szkoła, bar mleczny, targowisko, obiekty sportowe, nawet kino letnie Warszawa (przy ulicy Chopina). „Brakuje mi dobrego sklepu spożywczego”, powtarzają pytani. Centrum Zielonej Góry to dla nich przede wszystkim przestrzeń, która utraciła swojskość i sąsiedzki charakter. Sąsiedzki najdosłowniej, bo subtelne nitki relacji obejmowały poszczególne punkty przy ulicy: krawcowa szyła sceniczne stroje dla striptizerki z Topazu, w tym samym Topazie zdarzały się awantury między małżonkami (na tle zazdrości o tancerki), które obserwowała sąsiadka z naprzeciwka, z kolei Pewex dostarczał zapasów dżinsu na „marmurki” dla lokalnych punktów krawieckich szyjących na eksport. Osobne relacje, często zabarwione humorem, układają się w rodzaj panoramicznego obrazka.

We wspomnienia młodszych mieszkańców wkrada się już odległość i pośpiech. Bohaterów Westerplatte pamiętana jest częściej jako ulica, na którą się specjalnie przyjeżdżało do szkoły, pracy, na zakupy, niż taka, przy której się mieszkało. Okolica DH Centrum kojarzy się z rodzinnymi wyprawami po sprawunki albo wręcz z odjazdami autokarem do Niemiec. Wielka skala PRL-owskich domów handlowych ustąpiła miejsca małym sklepikom i punktom usługowym, które podnajmują przestrzeń w olbrzymich obiektach. Życie tętni na targowiskach, Konfinie i Bangladeszu, gdzie można kupić dżinsy i pirackie kasety. Zaułki odchodzące od arterii kryją knajpki, sklepy muzyczne, ciucholandy. To raj dla uczniów. Po lekcjach spotykają się na placu Bohaterów. Przed epoką internetu potrzebna była jedna, powszechnie znana lokalizacja, gdzie można było wspólnie spędzać popołudnia i przeżywać nastoletnie dramaty.

To jednak już schyłek. Główna ulica handlowa zmieniała się już w ulicę tranzytową, w nocy ożywianą przez klubowy i koncertowy tłumek spieszący do Kawonu czy X-Demona. Ewolucji tej nie powstrzymały kolejne galerie otwierane w okolicy. Nie jest to scenariusz specyficznie zielonogórski – bardzo podobne historie można znaleźć w innych miastach. Jaki jest jednak powód rozluźnienia się nitek przywiązania, które sprawiają, że duch miejsca jest wyczuwalny i oczywisty?

Odpowiedzi przychodzą wraz ze słowami osób, z którymi rozmawiam. W niemal każdej rozmowie powtarza się odczucie, że przy tej ulicy nie ma po co się dzisiaj zatrzymać. Wydaje się, jakby czekała ona na zagospodarowanie, ale z drugiej strony brakuje na niej punktów, które zapraszają, by się rozgości, pobłądzić, rozejrzeć się. Tak jakby zgubił ją jej własny dynamizm.

W wypowiedziach ankietowanych osób znikanie zieleni z ulicy i okolic w zdumiewający sposób idzie w parze ze znikaniem tożsamości miejsca. Drzewa i krzewy wskazują na miejsca, w których dobrze jest się spotykać i siedzieć, wśród których można się bawić i spacerować. Ludzie wspominają, gdzie rosło jakie drzewo (dawna Topolowa słynęła nie tylko z topól, ale i z akacji), na którym podwórku sąsiedzi przesiadywali przy poczęstunku, co dowodzi, że nawet poważnej, urzędowej ulicy służą nieformalne i spokojne zaplecza. Dawny plac Bohaterów kojarzy się z malowniczymi krzakami róż. Dziś powrót zieleni na ulicę Bohaterów Westerplatte wywołuje nieodmiennie emocje: mieszkańcy skarżą się na wycinki starych drzew, na zakończone niepowodzeniem próby nowych nasadzeń. To dla nich porzucona, osierocona alejka w baśniowym ogrodzie, jakim jest Zielona Góra. Wspomnienia te wskazują, gdzie kryje się pamięć miejsc i genius loci: tam, gdzie nie tylko się przechodzi, ale gdzie można się zatrzymać i być.

Ulica Bohaterów Westerplatte i okolice – przewodnik czasoprzestrzenny

Jedna z głównych arterii Zielonej Góry w ostatnim stuleciu przeszła ewolucję od kameralnej, brukowanej uliczki położonej wśród ogrodów, poprzez zalążek nowego centrum w stylu katowicko-warszawskim, wielkie centrum handlowo-przesiadkowe, aż po praktyczną, tranzytową rolę, jaką pełni obecnie. Tędy niegdyś przechodziły pochody pierwszomajowe, jechał Wyścig Pokoju, ale też, także dzisiaj, przechodzą korowody winobraniowe. Równie ciekawe, a może ciekawsze zjawiska rozkwitały w pobliskich zakamarkach. Zakątki, podwórka, skwerki, dobudówki to prawdziwe generatory wspomnień, za sprawą których można dopowiedzieć wiele do historii pozornie anonimowej części miasta.

Moi rozmówcy i rozmówczynie reprezentują różne pokolenia i doświadczenia, które na przeróżne sposoby splatają się w wielogłosie w opowieść o ulicy Bohaterów Westerplatte i okolicach. Od osób urodzonych w Zielonej Górze w pierwszych latach polskiej historii miasta, przez ludzi, którzy przybyli tu z powodów osobistych czy zawodowych w późniejszym okresie, po takich, którzy dziś mieszkają już całkiem gdzie indziej, mieszkańcy, bywalcy, uczniowie, pracownicy, klienci sklepów, wagarowicze, dzieci – z rozmów wyłania się mozaika życia miasta na przestrzeni lat, dekad i epok. Zdarza się, że to samo miejsce zostało zapamiętane odmiennie i relacje różnią się szczegółami (nie zmieniałam tego celowo, bo takie są prawa ludzkiej pamięci), bywa też jednak, że fragmenty niezależnych wypowiedzi uzupełniają się wzajemnie. Tak udało się nam wspólnie odtworzyć nocne życie Topazu i jego międzynarodowej ekipy, czy odcinka skupionego wokół Pewexu, gdzie dzieci lat 80. podziwiały piękny świat przez szybę i zapamiętywały bele dżinsu, z którego zielonogórscy krawcy i krawcowe szyli potem marmurkowe ubrania – przebój Berlina. W tle pojawia się migotliwy świat ludzi przedsiębiorczych, sprzedawców z targowisk, autochtonek, ludzi z dawnego ZSRR, rolników, plejada małych stoisk, kiosków i sklepików, ale też spotkań towarzyskich – żywiołu drobnego handlu i usług, nieformalnych ludzkich kontaktów, których nie da się wyreżyserować.

Każdy z moich rozmówców dokładał mały kawałek puzzli, które stopniowo układały się w coraz bardziej spójny, choć przecież subiektywny, obraz. Dziękuję wszystkim, którzy zgodzili się wziąć udział we wspólnej podróży w czasie i przestrzeni ulicą Bohaterów Westerplatte – oto oni:

pani Barbara Schiller
pani Beata Bartosiewicz
pan Ludwik Schiller
pan Krzysztof Fedorowicz
pan Grzegorz Biszczanik
oraz anonimowi rozmówcy i rozmówczynie, którzy zdecydowali się podzielić swoimi wspomnieniami anonimowo.

PLAC BOHATERÓW

Grzegorz Biszczanik: Przy placu Bohaterów był antykwariat, w którym kupiłem jedną z pierwszych pocztówek do mojej kolekcji. Potem był tam klub lubiany przez młodzież.

fot. Czesław Łuniewicz, ze zbiorów Archiwum Państwowego w Zielonej Górze
fot. Czesław Łuniewicz, ze zbiorów Archiwum Państwowego w Zielonej Górze

Barbara Schiller: Koło pomnika był piękny skwer, zrobiony już za komuny. Niestety, chcieli defilad. Pomnik mi się osobiście nie podoba, ale nie należy go zmieniać.

fot. Czesław Łuniewicz, ze zbiorów Archiwum Państwowego w Zielonej Górze

Absolwentka zielonogórskiego liceum: W klasie maturalnej chodziliśmy już na papierosy i do Cafe Borgia na placu Bohaterów. To było w piwnicy. Wtedy już większość znajomych dziewczyn nosiła sztruksy i krótkie włosy w różnych kolorach – taki styl na Natalię Imbruglię, ówczesną gwiazdę MTV. Te popołudnia to było nasze prawdziwe życie towarzyskie, okazja, żeby poznawać ludzi z innych szkół. Plac Bohaterów to było też miejsce, gdzie pierwszy raz w życiu wypiłam piwo! Tak naprawdę w latach 90. nastolatkowie łazili na ten plac, żeby poznać chłopaka albo dziewczynę. Krótko mówiąc – łaziło się tam po to, aby się na siebie gapić. Nic nadzwyczajnego, zważywszy, że nikt nie miał wtedy komórki, a o internecie, a tym bardziej o Tinderze nie miały wtedy pojęcia nawet wróżki.

fot. Czesław Łuniewicz, ze zbiorów Archiwum Państwowego w Zielonej Górze

DAWNY DOM PARTII – KW PZPR

B.S.: Budowę pamiętam przez mgłę. Potem byłam w środku z tatą. Pamiętam piękne drzwi, klamki, płynące schody, wspaniałe żyrandole i latarnie dookoła. Spacerowałam po murkach z tatą za rękę.

fot. Czesław Łuniewicz, ze zbiorów Archiwum Państwowego w Zielonej Górze

Krzysztof Fedorowicz: Kiedy przestałem chodzić do liceum, to wezwali mnie do Domu Partii. Rozmawiałem z sekretarzem, że albo wracam do szkoły, albo mam iść do OHP. Czytałem wtedy z kumplami Brodskiego i wydawało nam się, że szkoły nie są potrzebne. Przestaliśmy chodzić i byliśmy na czarnej liście. W końcu wróciłem do liceum, ale mój kolega, Tomek, już nie.

G.B.: Powojenną przebudowę rozpoczęto od Domu Partii, bo nie wypadało, by prowadziła doń brukowana droga, ówczesna Topolowa. Po 1956 roku ulicę Stalina przemianowano na Niepodległości, a Topolową na Bohaterów Westerplatte. Obok budynku KW PZPR stał niski domek w słabym stanie technicznym, który wyburzono. W miejscu samego Komitetu nie było nic. Planowano tam większą rozbudowę nowego centrum miasta. Na Prima Aprilis [już jako historyk] puściłem kiedyś plotkę o przyjeździe Stalina do Zielonej Góry. Niektórzy uwierzyli. Inni wierzą, że pod Zieloną Górą istnieje podziemne miasto, ale to dlatego, że jest dużo schronów obrony cywilnej. Jeśli chodzi o moje wspomnienia z dawnego KW PZPR, zapamiętałem barek i skarbiec z wielkimi drzwiami.

fot. Czesław Łuniewicz, ze zbiorów Archiwum Państwowego w Zielonej Górze

DH CENTRUM

G.B.: Jako sześciolatek już chodziłem sam do miasta. W DH Centrum na dole był bar z pierogami i schabowymi, a obok Czerwona Budka – słynne zapiekanki. W pasażu znajdował się kantor, sklep z ubraniami w rozmiarach XXXL i punkt dorabiania kluczy. Przy zejściu do poziomu zero – sklep z przyborami biurowymi, ściągami i zbiorkami zadań I ty zostaniesz Pitagorasem. W środku budynku były stoiska z ciuchami i boksy. Na skwerku w stronę dworca stali Romowie i wróżyli.

fot. Czesław Łuniewicz, ze zbiorów Archiwum Państwowego w Zielonej Górze

Absolwentka zielonogórskiego liceum: W DH Centrum zawsze kupowaliśmy książki do szkoły. Pamiętam też posadzki – gładkie płyty, czarno-białe kafelki, płyty granitowe i wielkie zawijające się wieszaki z ubraniami. Wnętrza tych domów handlowych wyglądały bardziej jak zadaszone targowiska z boksami niż zbiór sklepów. W Domu Handlowym Centrum mama kupowała materiały na ubrania, bo szyła dla nas, tak jak większość kobiet w latach 80. I w tym tekstylnym były zawsze horrendalne kolejki, strasznie się tam nudziłam.

Pamiętam też, że w Domu Handlowym kiedyś ustawiono wigwam dziecięcy. Było to na pewno coś niecodziennego. Ja bawiąc się w tym wigwamie, z emocji zgubiłam plecak – granatowy z Sindbadem, i siatkę pomidorów, którą mama kazała mi nieść. Strasznie się wtedy wkurzyła. No i pod Domem Handlowym pierwszy raz w życiu widziałam kogoś, kto chorował poważnie na AIDS. To był 1989 rok. W tamtym czasie wszyscy strasznie panikowali na wieść o tej epidemii, powstawały na jej temat mity. Pod drzwiami centrum siedział młody chłopak i trzymał kartkę z informacją o chorobie. Ludzie go mijali i strasznie krzyczeli na niego, że roznosi zarazę i to było dla mnie straszne! Bałam się później tamtędy przechodzić, bo nigdy więcej nie chciałam być świadkiem podobnej sytuacji.

fot. Czesław Łuniewicz, ze zbiorów Archiwum Państwowego w Zielonej Górze

TOPAZ

G.B.: Tam gdzie Topaz, było ogrodnictwo, aż do lat 60. rosły marchewki, kapusty. To była prywatna zabudowa, własność państwa Stelleckich.

Beata Bartosiewicz: Topaz to była restauracja i kawiarnia z dancingiem. Obok stała budowla czworokątna, taka wieża ze schodami. To był punkt obserwacyjny bójek i scen robionych bywalcom przez zazdrosne żony. Potem zlikwidowali wieżę i otwarto tam sex shop.

fot. Czesław Łuniewicz, ze zbiorów Archiwum Państwowego w Zielonej Górze

Zielonogórzanka od roku 1967: Do Topazu chodziło się zjeść. Były dancingi dwa razy w tygodniu, był program rozrywkowy ze striptizem, iluzjonistą i wodzirejem. Mój mąż woził ten zespół do Piastowskiej i w teren, a ja szyłam na zamówienie stroje dla tancerek.

B.S.: Na Bohaterów Westerplatte mieszkali artyści – z Czech Vaclav Hlava, z Bułgarii tancerka z wężami, Włoch Bruno z czeską narzeczoną. Wszyscy występowali w Topazie.

Absolwentka zielonogórskiego liceum: Lata 1994–1995 to już był czas liceum. Do szkoły dojeżdżałam codziennie PKS-em. W klasie niektórzy się ze mnie śmiali, ponieważ mieszkałam „na wsi”, a ja w tym czasie u rówieśników obserwowałam jakieś zupełnie nowe, nietypowe zjawiska urodowe, jak np. opalenizna z solarium, rozjaśniane włosy i ubieranie się w tak zwane oryginały, czyli markową odzież sportową. Modne dziewczyny trzymały się razem, wyglądały jak takie lalki Barbie – z pasemkami, opalone, posypane brokatem. Ja dziękuję Bogu, że nigdy nie było mnie na to stać, bo pewnie dziś miałabym od tego solarium skórę w dużo gorszym stanie niż mam. Natomiast wtedy w klasie, warto było się świecić i mieć sportowe buty Adidasa albo bluzę Americanos. Pamiętam, że z koleżankami urywałyśmy się czasem ze szkoły, żeby połazić po galerii Topaz. A Topaz to było tak zwane WSZYSTKO – bo była tam prawdziwa perfumeria, sklep Adidasa i wiele innych marek, w tym sportowych – dziś sieciowych, a kiedyś na serio, choć trudno w to uwierzyć, były to marki premium! I kiedyś, właśnie w Topazie, kupiłam sobie za horrendalne pieniądze szminkę Margaret Astor oraz najtańsze reeboki, żeby jednak nie „odstawać” od reszty. Ale w „styl sportowy” na szczęście ostatecznie nie poleciałam. Trochę z braku kasy, a trochę pewnie ze względu na to, że ja naprawdę nie lubię sportu.

EMPIK

B.S.: Tam, gdzie dzisiaj stoi Empik, były ogrody. Moi rodzice też mieli jeden. Tam, gdzie stoi hala sportowa, przedwojenna, z drewnianym herbem Zielonej Góry – za nią ciągnęły się eleganckie korty tenisowe, które schodziły tarasami do ulicy, do dzisiejszego DH Centrum. Stało też więcej starych willi, w pierwszych latach po wojnie niektórzy zajmowali je na dziko. Ciągnęły się aż do ronda. Widywałam tam sarenki.

Krzysztof Fedorowicz: Najważniejszy punkt. Czytelnia gazet, kawiarnia. Dużo czasu można było tam spędzić.

fot. Czesław Łuniewicz, ze zbiorów Archiwum Państwowego w Zielonej Górze

B.B.: Kawiarnia literacka, gazety były zawieszone na drewnianych wieszakach. Chodziło o kawę i nastrój intelektualny. Paliło się carmeny, które kosztowały 11 zł. Zawsze siedział tam Pan Dymek z fajką. Był tarasik na zewnątrz i można było kupić lody.

fot. Czesław Łuniewicz, ze zbiorów Archiwum Państwowego w Zielonej Górze
fot. Czesław Łuniewicz, ze zbiorów Archiwum Państwowego w Zielonej Górze

G.B.: Zielona Góra miała szczęście lub pecha, że powstał Focus Park, który został nowym centrum miasta. Wcześniej taką rolę spełniał Empik. Gdy go zlikwidowano, mnóstwo ludzi ubolewało.

Absolwentka zielonogórskiego liceum: Naszym ulubionym sklepem był Empik. Kupowałam tam kasety, oglądałam plakaty, książki, przesiadywaliśmy tam. Zapisałam się też z koleżankami na angielski właśnie do Empiku, ale chyba właściwie tylko po to, żeby nie wracać od razu po szkole do domu autobusem.

fot. Czesław Łuniewicz, ze zbiorów Archiwum Państwowego w Zielonej Górze

PEWEX

K.F.: Do Pewexu chodziło się po kasety chromowe.

B.B.: Pewex był na Chopina. Kupiłam tam pierwsze dżinsy Rifle za 7 dolarów. Perfumy Evasion kosztowały 2,20. Jak tam pięknie pachniało! Ponieważ mieli tam wszystko, mogli mieć nawet niedobre cukierki.

G.B.: Lada była po lewej stronie, a w środku bele materiału.

Zielonogórzanka od roku 1967: Moja znajoma była tam kierowniczką. Pod koniec lat 80. szyłam dżinsowe kurtki, które schodziły w Berlinie. Krawcy w Zielonej Górze się wtedy narobili, bo była moda na marmurkowanie, więc kupowali dżins w Pewexie i marmurkowali go na eksport.

Absolwentka zielonogórskiego liceum: Zrozumiałam dopiero, że Pewex to taka kolorowa wyspa na szarej mapie Zielonej Góry po powrocie od znajomej mojej mamy z RFN. Miałam może 7 lat. Wówczas przekraczaliśmy granicę z wizą i pamiętam, że w drodze powrotnej strasznie się bałam, kiedy panowie w mundurach podczas kontroli celnej przetrząsali mi plecaczek przy wjeździe do Polski. Kiedy przekroczyliśmy polską granicę, to aż się popłakałam, bo zrobiło się nagle szaro, smutno i zniknęły wszystkie „zagraniczne” kolory. Ja z tamtej wyprawy przywiozłam swoje „relikwie” – barwne papierki po niemieckich cukierkach i prezenty od cioci. W sumie dopóki nie poznałam tamtego „luksusu”, Pewex faktycznie nie był dla mnie jakimś szczególnym miejscem. Po tamtej podróży jednak, po powrocie z zakupów zawsze zatrzymywaliśmy się przed witryną Pewexu, żebym mogła sobie chociaż popatrzeć na zabawki. Kiedy dojrzałam tam jakąś nieosiągalną rzecz, to ją sobie potem w domu rysowałam kolorowymi kredkami i tak moje marzenia o pięknych, kolorowych rzeczach zaczęły eskalować. I z tym właśnie kojarzą mi się potem prywaciarze. W latach 90. to właśnie do nich chodziło się popatrzeć na zabawki, na które wtedy nie było nas stać – tak jak na przykład Disco Barbie Jeans. Jej spódniczka świeciła przy zgaszonym świetle, to był szał. Mama powiedziała, że mi jej nie kupi, bo jest za droga, ale że dostanę inną. To musiał być 89 albo 90 rok. Moja Barbie, najtańsza z lalek w całym mieście, miała na sobie właściwie tylko różowe majty i kosztowała 65000 zł. Dla mojej mamy wtedy to i tak była kupa kasy i rodzaj poświęcenia.

HERMES i XDEMON

K.F.: Koledzy opowiadali mi o burzeniu kamienicy, która stała tam, gdzie dzisiaj XDemon. Sam pamiętam już przebudowaną ulicę.

fot. Czesław Łuniewicz, ze zbiorów Archiwum Państwowego w Zielonej Górze

Zielonogórzanka od roku 1967: Gdy pracowałam jeszcze na Konfinie (od 2001 roku), już istniała tu dyskoteka. Na dachu rosły brzózki. Wcześniej na dole był dział AGD, na piętrze spożywczy i firany. Szyld Hermesa jest dzisiaj w Warszawie.

UL. CHOPINA

Ludwik Schiller, w Zielonej Górze od lat 80.: Na Chopina była knajpa Widok. Pierwszy raz poszedłem tam z naszym zespołem z teatru w 1980 roku, jeden z pracowników technicznych powiedział, że idziemy na drinka i poszliśmy. To był poniemiecki budynek, w środku wódka, śledzie i sałatka ze szklanym, przezroczystym majonezem, do tego fasolka po bretońsku i flaki. Ciemno, brudno, barman popijał z nami. Mówił: najlepsza jest sałatka, majonez sami robimy, dlatego jest taki przezroczysty!

B.S.: Na Chopina jest szkoła, taka po schodkach, zbudowana w 1953. Niedaleko niej stała wysoka kamienica, a w niej sklep ze słodyczami. Na ladzie stały szklane pojemniki, z których nabierano słodycze do papierowej tutki. Cukierki Brykietki, orzechowo-kawowe, i grylażowe, to był majstersztyk. Chyba robiła je Spółdzielnia Inwalidów. Były beżowe, perłowe, i zaklejały podniebienie. Kostka chałwy kosztowała 2,70, a bilet do kina – 2,50 zł. Ta ze Spółdzielni Inwalidów była tłusta i najlepsza.

Naprzeciwko hali sportowej było letnie kino Warszawa, ogrodzone murem. Nie wpuszczali dzieci na filmy dla dorosłych, więc dzieci oglądały je z daleka. Widziałam tak film Gigi z Leslie Caron. Drugie kino letnie było w podwórku na Reja, obok filharmonii. A na Niepodległości kino Zuch. Raz z dziećmi wkręciliśmy się na film dla dorosłych z Gerardem Philippe’em. W jednej scenie miał wpaść pod pociąg, zaczęliśmy się drzeć i bileter nas odkrył.

UL. KUPIECKA

L.S.: Na Kupieckiej była smażalnia ryb. Uwielbiałem tam chodzić na ryby z kapustą i piwo przy specyficznym zapachu gazowni.

B.S.: Przed smażalnią, w tym samym wejściu, był kiosk Spółdzielni Inwalidów. Nacykany pan sprzedawał po 20 groszy cukierki-gwizdki w kształcie lokomotywy. Niektóre dzieci je podkradały. Po drugiej stronie był kiosk Ruchu, gdzie się kupowało broszurki dla dzieci z serii Poczytaj Mi Mamo. A tam, gdzie są bank i cukiernia, była knajpa Widok.

Na rogu była zabytkowa apteka, należała do autochtona. Dziś jest tam bank. Dla starszych osób to punkt orientacyjny. A tam, gdzie restauracja indyjska, była knajpa U Sabci. Pani Sabina była legendą, wcześniej prowadziła klub dziennikarza i stara bohema w latach 90. bywała też w nowym lokalu. Pani Sabina była bardzo piękna, uprzejma i życzliwa. Robiła pyszne kołduny.

MOCCA

B.B.: W środku była metaloplastyka Witolda Cichacza, nie wiadomo, co się z nią stało. Chodziłam na krem sułtański, pani za barem miała buty bez palców i białą opaskę na włosach. Przygotowywałam się tam do matury.

Zielonogórzanka od roku 1967: Chodziłam tam z mężem na lody z okienka.

fot. Czesław Łuniewicz, ze zbiorów Archiwum Państwowego w Zielonej Górze

B.S.: To nie mój brat [Witold Cichacz] wykonał wyposażenie Mokki, tylko kto inny. Brat robił Gagarina [mozaikę na UZ] i wyposażenie kawiarni Bieriozka, tam, gdzie było kino Newa. Robił też w miedzi dekoracje w foyer teatru, ale przy remoncie ktoś to ukradł.

Absolwentka zielonogórskiego liceum: Były tam najlepsze na świecie lody waniliowe, ale Mocca też zawsze śmierdziała dymem papierosowym. Były tam wysokie stołki barowe z dermy i znów – w kawiarni głównie podziwiałam buty dorosłych, bo za dzieciaka moje pole widzenia w tłumie ograniczało się do wysokości ich pasa.

fot. Czesław Łuniewicz, ze zbiorów Archiwum Państwowego w Zielonej Górze

TARGOWISKA I HANDEL

B.S.: W latach 50. targowiska odbywały się w sobotę i niedzielę. Autochtonki wyprzedawały skarby. Mama kupowała cuda. Potem, kiedy mój brat chorował, w sklepie z antykami sprzedałam dwie cenne wazy z Buen Retiro, pałacowe. Nie mogły być sprzedane osobno.

K.F.: Butiki zbudowane na chwilę w latach osiemdziesiątych dziewięćdziesiątych Przy dawnej gazowni, nadal stoją. W miejscu galerii Meteor były kiedyś nawet domki góralskie, zupełny kociokwik.

B.B.: Tam, gdzie jest „najdroższe WC Europy”, był tzw. Bangladesz, czyli targ. Bardzo dobry – papierosy, rzeźnik, warzywa. Właściciele budek założyli spółkę i miała powstać hala targowa, ale jakiś polityk postanowił, że będzie toaleta, która i tak nie działa. Ma sens tylko podczas winobrania. Zbierają się tam teraz grupy młodzieży i piją. Przed Ramzesem był market, potem mieszkali tam bezdomni, teraz znów słychać jakieś roboty. Brakuje mi sklepów, dobrego spożywczego. Był tu kiedyś kiosk Ruchu, sklep rybny. Znaliśmy się, mogłam nie mieć pieniędzy, a sprzedawczyni mówiła: „to pani przyniesie jutro”. Pani w kiosku odkładała mi gazety.

G.B.: Koło gazowni był tzw. ruski rynek. Można było tam kupić wszystko z ZSRR, gierki z jajkami [elektroniczna gra Wilk i Zając, w której punkty zdobywało się za łapanie spadających jajek], zegarki. Po drugiej stronie gazowni był Konfin, czyli ciuchy. Można było tam kupić albo wypożyczyć kasety spod lady. Przychodziło się ze swoim pudełkiem, na każdej kasecie były nagrane dwa filmy. Można było wypożyczyć maksymalnie pięć. Pod pozorem sprzedawania ubrań sprzedawano też pirackie płyty CD, na przykład Iron Maiden. Pierwsze kasety kupowałem w sklepie Mozart. Był bardzo dobrze zaopatrzony.

Był też Bangladesz, zaczął działać jeszcze przed rokiem 89. Wcześniej był tam ogródek jordanowski. Gospodarze sprzedawali mleko w woreczkach i warzywa.

Absolwentka zielonogórskiego liceum: Westerplatte to były też moje pierwsze, można powiedzieć, spotkania z modą. Jako ośmio- lub dziewięciolatka zaczęłam się nią interesować. Pewnego razu ojciec kupił mi u prywaciarzy tzw. plastiki podbite koreczkiem, lekko żółte i cytrynową sukienkę z falbanką – wczesne lata 90., boom na fluo. Niestety zaraz po powrocie z miasta kieckę oblazły mi końskie muszki – jakby to podsumować: sezonowe trendy, oczekiwania vs. rzeczywistość…. Pamiętam też, że wtedy modne były plastikowe kokardy z zatopionym brokatem i taką też ojciec kiedyś kupił mi po wypłacie. Z perspektywy czasu oceniam, że te kokardy były strasznie brzydkie. Prawie tak samo brzydkie jak siedzenia z dermy w PKS, ale dla mnie wtedy te spinki były strasznie ważne.

SKLEP RYBNY NA ROGU

G.B.: Na ścianach były niebieskie kafle, po lewej stronie zbiornik na żywe ryby.

GALERIA GRAFITT

B.B.: Koło galerii Grafitt był mały park, pamiętam tam pierwsze spotkanie z późniejszym mężem. Rosły krzewy irgi. To było przed rokiem 1975.

fot. Czesław Łuniewicz, ze zbiorów Archiwum Państwowego w Zielonej Górze

G.B.: W miejscu Grafittu kiedyś stały domy jednorodzinne, potem wyburzone pod parking. Gros starszych osób sprzedawało tam grzyby, bazie czy kwiaty. Odkąd pamiętam, zawsze tam byli.

DOMY I PODWÓRKA

fot. Czesław Łuniewicz, ze zbiorów Archiwum Państwowego w Zielonej Górze

B.S.: Może to głupio zabrzmi, ale ja się tu urodziłam. Ze szpitala od razu przewieziono mnie do mieszkania. Czasem żartuje z dziećmi, że powinni wystawić tablicę pamiątkową.

Moi rodzice przyjechali z Krakowa, wyjechali na zachód, żeby uciec od biedy. Tato odbudowywał Gorzów, ale zamieszkaliśmy w Zielonej Górze ze względu na zachowane centrum. Rodzice zakochali się w tym mieście, kiedy zobaczyli wszystkie te głogi, rododendrony, hortensje.

Mój tato zmarł młodo. Miał uszkodzone płuco po pobiciu, jak stwierdziło UB, przez „niezidentyfikowaną jednostkę radziecką”, kiedy stanął wraz z samorządowcami w obronie szabrowanego przez Rosjan mienia.

Mieszkanie znalazła mama. Na nalepionej przez kogoś kartce było napisane: „zajmniente bez Poznaniaków”. Krakusy z Poznaniakami byli w konflikcie, ale przeciw osadnikom ze wschodu trzymali sztamę. Mama kupowała meble w państwowej instytucji, która skupowała dobra niemieckie. Stamtąd pochodziła czarna dębowa serwantka, sypialnia, jadalnia i gabinet.

W całej kamienicy pokoje są przejściowe, tylko nie w tym mieszkaniu. Brama art deco została przebudowana w czasach prywatyzacji, wcześniej była czteroskrzydłowa.

Na moim podwórku rosły wiśnia, bez, jarzębina i akacja, a na sąsiednim nadal rośnie kasztan, który w czasie wakacji posadziłam z kolegą. Wykopaliśmy samosiejkę.

fot. Czesław Łuniewicz, ze zbiorów Archiwum Państwowego w Zielonej Górze

B.B.: W latach siedemdziesiątych na podwórku rosła lipa, nie było parkingu. Sąsiedzi korzystali z ogrodu, jedli razem ciasto. Jeszcze parę lat temu widziałam z okna horyzont. Sąsiedzi byli ze sobą blisko, zawieszali tabliczki na drzwiach, nie odgradzali się. Wszyscy skądś przyjechaliśmy, wiadomo. W późnych latach dziewięćdziesiątych spotkałam kogoś, kto się tu wychował i tu mieszkał. Pochodził z żydowskiej rodziny. Przyjechał ze Szwecji i chciał zobaczyć swój stary dom. Napiliśmy się razem herbaty.

CAŁA ULICA

fot. Czesław Łuniewicz, ze zbiorów Archiwum Państwowego w Zielonej Górze

K.F.: To była kiedyś najbardziej ruchliwa ulica. Jeździły nią Jelcze przegubowe MZK, pamiętam, jak jeden się zapalił. Szły korowody, pochody pierwszomajowe z kolumnami uczniów. To była prawie Warszawa, ale galerie handlowe wyprowadziły stamtąd ruch. Teraz jest anonimowa i zimna, kojarzy mi się z próbą przepisania przeszłości przez budowę nowych ulic, placów. Dalej kojarzy mi się zimno, jak czasy komuny. Najładniejsza ulica to dla mnie Niepodległości. Choć przy skrzyżowaniu z Ułańską też są ładne domy.

fot. Czesław Łuniewicz, ze zbiorów Archiwum Państwowego w Zielonej Górze
fot. Czesław Łuniewicz, ze zbiorów Archiwum Państwowego w Zielonej Górze

B.S.: Kiedy byłam dzieckiem, domki w okolicy nie były bogate, tylko niektóre kamienice. Wszystko było w kwiatach, drzewach owocowych, czyściutkie. Być może to był idealny świat w oczach dziecka?

G.B.: Powojenna historia ulicy zaczyna się w latach 50. Przed wojną było to brukowane przedmieście, którego kamienice nie powalały skalą, a jeszcze wcześniej zwykła polna droga. Z tamtych czasów pozostały około cztery, w tym budynek Hermanna Muthesiusa. W latach 70. nastąpiła rozbudowa. Tu przeszła parada zwycięstwa po wkroczeniu wojsk ZSRR do Czechosłowacji w 1968, jechał Wyścig Pokoju, winobraniowe korowody pracownicze z Zastalu czy Polskiej Wełny. Część ulicy była zamykana dla ruchu.

fot. Czesław Łuniewicz, ze zbiorów Archiwum Państwowego w Zielonej Górze

L.S.: Podczas słynnego Winobrania byliśmy poprzebierani za bohaterów z mitologii greckiej. Wina było w bród, na wszystkich skrzyżowaniach stały beczki. Wtedy budowano historie inaczej niż dziś, korowody były bajeczne, zapraszano zespoły folklorystyczne z krajów, gdzie pije się wino.

W służbie narodu, Tygodnik Milicji Obywatelskiej, 43 (713)/1967, okładka, ze zbiorów Olgi Drendy

Absolwentka zielonogórskiego liceum: Od wczesnego dzieciństwa aż do 1998 dojeżdżałam do Zielonej Góry z małej miejscowości i z perspektywy czasu oceniam, że tamte podróże były dla mnie tak zwanymi „wielkimi wyprawami do miasta”. Ulica Bohaterów Westerplatte przez lata była główną ulica handlową i do dziś kojarzy mi się z zakupami oraz różnego rodzaju „przedmiotami pożądania”. Z jednej strony związanymi z etapami mojego dorastania, z drugiej – symbolizującymi przeobrażenia homo postsovieticusa, oszołomionego kolorami, usiłującego nadrobić tak zwane „wszystko” wraz z procesem postępującej transformacji. Moje wspomnienia można podzielić na takie odcinki czasowe jak 1987+, potem 1994–1995 (wczesne liceum) i 1998–2000.

Kiedy byłam dzieckiem, wyprawy do Zielonej Góry to było coś. Do miasta trzeba było się ubrać, dojechać PKS-em, to była wycieczka na cały dzień! Zazwyczaj wybieraliśmy się tam na początku roku szkolnego i kiedy już byliśmy w centrum, zawsze starałam się patrzeć pod nogi – z różnych powodów. Po pierwsze byłam mała, więc „oddolna” perspektywa była dla mnie wówczas naturalna i wszystko wydawało mi się też szalenie wielkie. Podczas wrześniowych zakupów najczęściej dostawałam też nowe buty do szkoły i od razu je zakładałam, idąc po mieście wciąż na nie patrzyłam. No i były jeszcze kreski chodnikowe między płytami chodnikowymi. Starałam się na nie nastąpić, co było dla mnie zawsze ekstra niecodzienną zabawą.

Samą ulicę Westerplatte pamiętam jako totalną betonozę i tak mi się ta ulica kojarzy aż do dziś. Przy ulicy stały takie wielkie donice z bratkami. Kiedy byłam mała i zakupy z rodzicami przedłużały się, czasem ojciec kupował mi kawałek chleba i kiełbasę. Siadaliśmy na tych donicach i zajadaliśmy w biegu. Ale te bratki bo byłoby tyle, jeśli chodzi o wspomnienie zieleni na Westerplatte. Ludzie zawsze się tam spieszyli, stali w długich kolejkach.

fot. Czesław Łuniewicz, ze zbiorów Archiwum Państwowego w Zielonej Górze

B.B.: Przy całej ulicy, aż do Kupieckiej, rosły akacje. Została jedna, nie pokonał jej nawet huragan Ksawery. Teraz przeszkadza mi betonoza, nie ma gdzie przystanąć, nie ma ławeczek, koszy. Na 1 Maja trybuna stała na skrzyżowaniu Wojska Polskiego i placu Powstańców Wielkopolskich. Pochody to było wydarzenie towarzyskie, potem szliśmy na wino. Ważne było tylko, żeby nie dostać szturmówki (chorągiewki pochodowej). Korowody winobraniowe też były większe, autorskie scenografie i kostiumy tworzyli artyści plastycy. Potencjał nie jest wykorzystywany, wszystkie mniejszości mogłyby się pokazać, działkowicze z plonami. Przecież jeszcze niedawno pytało się tutaj: skąd jesteś?

fot. Czesław Łuniewicz, ze zbiorów Archiwum Państwowego w Zielonej Górze
fot. Czesław Łuniewicz, ze zbiorów Archiwum Państwowego w Zielonej Górze

Back ↵